33. Telekom Vivicittá Budapest Halfmarathon

Po kilku ciężkich tygodniach związanych z  zakończeniem kolejnej edycji CITY TRAIL przyszedł czas na kolejną próbę ataku na rekord życiowy. Tym razem padło na dystans półmaratonu. Przyznaję – nie czułem się najlepiej w ostatnich tygodniach. Bardzo duża liczba wyjazdów i natężenie dni eventowych, w trakcie których 8-godzinny dzień pracy trzeba skompensować do kilku godzin, a popołudniami zorganizować ceremonie zakończenia – nie sprzyjają budowaniu formy sportowej.

Gorsze samopoczucie potwierdzały też wyniki krwi, zdecydowanie słabsze od poprzednich (kompleksowe badania robię co 3-4 miesiące). Jednak fakt, że od mojego półmaratonu w Neapolu (01:13:09), kilku rywali poprawiło mój rekord życiowy lub się do niego mocno zbliżyło był na tyle silną motywacją, że postanowiłem spróbować.

Nie miałem czasu, żeby przeanalizować profil trasy, czy poszukać wyników z poprzednich edycji. Wiedziałem jedynie tyle, że zapisanych jest blisko 10 000 zawodników (miałem numer 9187), a Budapeszt należy do najładniejszych miast spośród tych, które miałem okazję odwiedzić.  Przed biegiem wszystko wyglądało jak na każdych innych dobrze przygotowanych zawodach. No może poza tym, że biuro zawodów w sobotę było czynne tylko do 16:00 i musieliśmy odbiór pakietów przełożyć na niedzielę. Na szczęście nocowaliśmy bardzo blisko startu, a biuro działo bardzo sprawnie – więc nie przysporzyło nam to zbyt wiele stresu.

Fot. 1 Półmaraton ukończyło ok. 7500 zawodników, a we wszystkich biegach w weekend wystartowało blisko 30 000 osób.

Ustawiając się w strefie startowej zawsze podejmuję się subiektywnej oceny zawodników stojących obok – żeby nie musieć się przepychać po sygnale startera. Tutaj sytuacja zrobiła się dość niestandardowa, bo przesuwając się doszedłem niemal do pierwszej linii i nadal nie widziałem przed sobą zbyt wielu zawodników, sprawiających wrażenie „zawodowców” lub choćby ambitnych amatorów. Wiedziałem już, że walka o dobry wynik będzie tego dnia mocno utrudniona, bo prawdopodobnie będę biegł zupełnie sam.

Po starcie szybko okazało się, że moje przypuszczenia się sprawdzą. Po pierwszym kilometrze przede mną było już tylko około dziesięciu zawodników. Dużym błędem taktycznym było to, że nie policzyłem dokładnie, ile osób wyprzedziło mnie na starcie, ale najzwyczajniej nie jestem przyzwyczajony do biegania w czołówce dużych biegów ulicznych. Skupiony byłem na realizacji planu odnośnie tempa biegu i to wychodziło bardzo dobrze. Pierwsze 10 kilometrów mimo kilku mocnych podbiegów i sporych fragmentów pod wiatr, wyszło w 00:34:43. Życiówka była więc w zasięgu, a przy odrobinie szczęścia była szansa na poprawienie wyników dwóch innych podopiecznych Artura Kerna (który jest moim trenerem od jesieni 2014 roku). Niestety druga połowa okazała się znacznie trudniejsza, bo teraz pod wiatr była zdecydowanie większa część trasy. Mocniej ode mnie odczuli to jednak rywale. Już na półmetku jeden zszedł z trasy, kilometr później minąłem dwóch kolejnych, a następnego dogoniłem. Przed sobą widziałem już tylko jednego zawodnika. Wcześniej widziałem innego, który się oddalał. Z tych obserwacji wywnioskowałem, że właśnie rozpocząłem walkę o trzecie miejsce.

Fot. 2 Bardzo lubię mosty z klimatem, a na półmaratonie przebiegaliśmy przez trzy, a dwa inne mijaliśmy.

Smaczku dodawał też fakt, że równolegle z półmaratonem odbywały się sztafety: 3-osobowa i w parach. Więc równie dobrze zawodnicy, którzy uciekli mogli nie biec indywidualnie. Niestety tempo coraz mocniej odbiegało od zakładanego i już na 14. kilometrze wiedziałem, że życiówka coraz bardziej się oddala. Zawodnik z którym biegłem nie bardzo chciał współpracować, a ja nie chciałem być jeleniem – który będzie prowadził przez 7 kilometrów pod wiatr, żeby później dać się pokonać na nawrocie. Odpuściłem więc żyłowanie tempa i zachęcałem rywala do prowadzenia biegu – chociaż przez chwilę. I tak się zmienialiśmy… ja biegłem kilometr na prowadzeniu, on 200 metrów… No ok, zawsze to chociaż chwila „odpoczynku”. Na szczeście po kolejnym nawrocie okazało się, że nie ściemniał i faktycznie był mocno zmęczony, bo na kilkuset metrach z wiatrem od razu zrobiłem nad nim kilkadziesiąt metrów przewagi, która utrzymała się do samego końca.

Fot. 3 Chwila przed nawrotem na 17. kilometrze.

Bardzo dziwne były reakcje kibiców na trasie, a w zasadzie ich brak. Biegłem przecież w czołówce dużego biegu, a ludzie stojący przy trasie kompletnie nie reagowali, tak jakby czekali wyłącznie na swoich znajomych. Chciałbym napisać, że swoich rodaków, ale przecież po mnie nie było widać że jestem „obcy”, więc chyba po prostu nia mają w zwyczaju dopingowania nieznajomych.

Dopiero wbiegając na metę usłyszałem trochę entuzjazmu. Z wynikiem 01:14:21 – byłem pierwszym obcokrajowcem i czwartym zawodnikiem OPEN. Okazało się, że pierwszy zawodnik pobiegł poniżej 01:07 i straciłem go z pola widzenia zanim zacząłem liczyć i analizować rywalizację pod kątem zajmowanego miejsca. Trochę szkoda, ale 4 miejsce w dużym europejskim półmaratonie też nie wygląda źle.

Wynik mimo iż nie był rekordowy to na trudnej trasie mocno satysfakcjonujący (drugą część dystansu pokonałem w średnim tempie 03:34/km) – więc na mecie byłem zadowolony. Szybko jednak o tym zapomniałem, bo na trasie była wciąż Justyna.  Od razu zacząłem analizować z jakim czasem może pojawić się na mecie. Miała w planie złamanie 01:25 (jej życiówka to: 01:26:37) i wiedziałem, że jeśli straci w drugiej połowie tyle co ja to poprawienie życiówki będzie wisiało na włosku. Co prawda straciła trochę więcej, ale na szczęście miała też więcej zapasu z pierwszej połowy dystansu (pierwsze 10km w 39:45) i finalnie skończyło się na 01:25:52 i …4 miejscu wśród kobiet. Niestety dekorowane były tylko pierwsze trójki OPEN, więc musieliśmy zadowolić się uzyskanymi wynikami i medalami.

Fot. 4 Jeśli oceniać tylko walory turystyczne, to półmaraton w Budapeszcie na pewno jest godnym polecenia.

Kolejny półmaraton pobiegniemy w czerwcu we Wrocławiu, przed nami jeszcze kilka dni luzu, a później 8 tygodni treningu, cele pozostają bez zmian… 😉

 

Dodaj komentarz

Kategorie