Maraton vs. Szmajchel 2:1…

Ilość wpisów, które w moim blogi widnieją jako „szkic” powoli zaczyna mnie przerażać. Wiele razy mam ochotę o czymś napisać, zaczynam, ale chwilę później przypominam sobie, że obowiązki czekają… Pracuję ostatnio nad projektem „zBiegiemNatury”, jest to akcja która powstała na fundamentach GRAND PRIX Poznania, a że skala przedsięwzięcia jest zdecydowanie większa, to wolnego czasu nie mam zbyt wiele. Na szczęście wystarczyło go aby trenować do jesiennego maratonu, o którym to będzie dzisiejszy wpis.

Szykując się do 13. Maratonu Poznańskiego przebiegłem w ciągu 3 miesięcy ponad 1500km. Jeśli policzyć czas jaki spędziłem na treningu (wliczając w to również jednostki uzupełniające) to wynik jest jeszcze bardziej imponujący: 180 godzin. Daje to średnią prawie 2 godzin na dzień, co dla amatora jest raczej niezłym wynikiem. O tym treningu chciałbym napisać więcej w osobnym wpisie, teraz musiałem jednak zahaczyć o ten temat, żeby pokazać dlaczego nie jestem zadowolony z wyniku jaki osiągnąłem…

Niedziela rano, obudzony przez kumpla który u mnie nocował, nie miałem okazji sprawdzić czasu jaki osiągnąłem, a właśnie wchodziłem na stronę sts-u i odpalałem plik z wynikami… Chwilę wcześniej biłem się z jakimś zawodnikiem, który nie chciał pozwolić mi przyśpieszyć i zostawić go za moimi plecami. Generalnie tej nocy spałem bardzo niespokojnie i śniłem tylko o maratonie. Na szczęście ta część o walce wręcz na trasie się nie spełniła, a wynik dostałem od razu po biegu sms-em, więc nie musiałem szukać 😉

Po tradycyjnym śniadaniu (ciemny chleb z białym serem i dżemem) udaliśmy się w okolice startu. Na rozgrzewce postanowiłem się kamuflować chowając twarz pod chustą, aby maksymalnie skupić się na maratonie i nie wdawać się niepotrzebne rozmowy ze znajomymi. Czułem się nadspodziewanie dobrze i chociaż wiedziałem, że nie jest to dobry prognostyk to starałem się tej myśli nie dopuszczać do siebie (zawsze im gorzej czuję się na rozgrzewce tym lepiej jest na biegu).

Taktykę na bieg ustaliłem z Patrykiem Domińczakiem już kilka tygodni wcześniej, więc od startu wiedzieliśmy co robić. Dodatkowo w wynik, który planowaliśmy celowała całkiem spora grupa biegaczy. Zapowiadał się więc dobry bieg. Od startu lecieliśmy swoje, łapaliśmy międzyczasy między 03:50, a o3:45 trzymając się kolejnych grup, a kiedy ich tempo przestawało nam odpowiadać goniliśmy kolejną. Tak też było ok. 10 kilometra. Zostawiliśmy za plecami grupkę biegaczy, a przed sobą mieliśmy 5 biegnących dokładnie w naszym tempie. Problem w tym, że biegli jakieś 100 metrów przed nami i przez kilka kolejnych kilometrów nie zbliżyliśmy się ani na krok, a za chwilę mieliśmy wrócić na ulicę Hetmańską, gdzie spodziewaliśmy się sporych porywów wiatru. Postanowiliśmy więc zrobić kilkuset metrową przebieżkę i dalej trzymać już ich tempo. Od razu po tej akcji wspomniałem słowa Piotrka Karolczaka, z którym zastanawiałem się kiedyś nad moimi skurczami: „mogą być spowodowane rwanym tempem…”.

Dalej biegliśmy dużą 7 osobową grupą, dość spokojnie, nikt się zbytnio nie wychylał i łapaliśmy międzyczasy ok. 03:42. Cały czas miałem jednak świadomość, że samopoczucie znacznie odbiega od wymarzonego i że to najzwyczajniej nie jest mój dzień… Dopiero na półmetku poczułem jakby drugi oddech i pomyślałem, że jednak może się udać… Niezbyt długo towarzyszyły mi jednak te myśli, bo już na 28 kilometrze poczułem znajome „gilgotanie” w łydce… Zapowiedź nadchodzących skurczów. Kilkaset metrów później po raz pierwszy zesztywniały mięsień spowodował, że ugięła się pode mną noga… Wiedziałem, że poradzę sobie i spokojnie ukończę bieg, bo na Rzeźniku walczyłem z tym przez ponad 50 kilometrów, a tu do mety zostało „zaledwie” 12, pytanie tylko: w jakim stylu?

Z każdym kolejnym kilometrem, czułem że założony wynik się oddala. Ostatecznie poległem jednak dopiero na 35 kilometrze, gdzie znajdował się największy na trasie podbieg, a mnie złapały jednocześnie skurcze obu łydek. Przeszła mi nawet przez głowę myśl, żeby zejść z trasy. Szczególnie, że to Poznań, wiele osób mnie zna, dopinguje, a ja najzwyczajniej w świecie zawiodę. Przypomniałem sobie wtedy jednak o katorgach jakie przeżywałem na Rzeźniku, o hipotermii, której się nie poddałem na Chudym Wawrzyńcu i musiałem dojść do wniosku, że tutaj nie jest wcale tak źle… Tempo co prawda znacznie spadło, najsłabszy kilometr był o minutę wolniejszy od najlepszego. Jednak ciągle biegłem, nie zatrzymałem się, nie wyprzedzały mnie tłumy biegaczy (a tego się spodziewałem), nadal nie było więc najgorzej. Na 41 kilometrze zobaczyłem nawet, że mam jeszcze szanse na rekord życiowy i postanowiłem o niego powalczyć. Powalczyć na tyle na ile pozwalały mi moje drewniane nogi… Wbiegając na ostatnią prostą zobaczyłem 02:43:XX i już wiedziałem, że poprawię swoją życiówkę, poczułem więc odrobinę szczęścia (malutką odrobinkę), ale za to ogromną  (naprawdę OGROMNĄ!) motywację do dalszej pracy…

Przecież to dopiero mój drugi przebiegnięty maraton (w debiucie jedynie zaliczyłem maraton – nie przebiegłem), jeszcze wiele muszę się nauczyć i pewnie nie raz będę musiał uznać wyższość tego dystansu. 02:43:53 to jednak nie moje wymarzone 02:38 – dlatego uznaje ten bieg za swoją porażkę.

Najważniejsze jednak, żeby ciągle robić swoje, stawiać sobie cele i dążyć do ich realizacji. „Marzyć, planować, realizować” – jak pisał w swojej książce Michael Phelps…

P.S. Dziękuję wszystkim, którzy dopingowali mnie tego dnia na trasie, było Was naprawdę wielu i to dzięki Wam zawsze chętnie będę biegał w Poznaniu!

Dodaj komentarz

Kategorie